Jeszcze tylko
2 dni, by na zawsze pożegnać „klątwę potłuczonego lustra”.
Od 23
sierpnia 2013 roku, tj. całe 7 lat odliczałam dni do 23 sierpnia 2020 roku.
Przestałam
nosić w torebce lusterko, by nie potłuc po drodze kolejnego. Przestałam nosić w
torebce cienie do powiek i puderniczkę, w nich bowiem też bywa lusterko.
Zatrzymuję
się na wąskiej drodze, gdy jedzie auto z naprzeciwka, by nie ryzykować.
By nie
ryzykować potłuczenia kolejnego lustra, zrezygnowałam nawet ze związków. Tamto
lustro potłukłam przecież, gdy kończyłam tamto życie.
7 lat, do
przesady ostrożna, wycofana, ukrywająca się przed nieszczęściem.
Jeden z
tytułów spiskownika, nazwałam „3 lata”. Dokładnie tyle, ledwie 3 lata dałam
sobie na zamknięcie tego etapu. Czas tak szybko biegnie. Za 2 dni, będzie 7 lat.
Nim
spojrzałam w lutro, z twarzy zniknęły kolejne zmarszczki, z notesu kolejni
znajomi, z serca kolejne miłości, a ze mnie samej uleciały kolejne nadzieje.
Ledwie 2 dni
przed rocznicą potłuczonego lustra i 2 tygodnie przed 40 urodzinami, zdałam
sobie sprawę, że tak naprawdę, przez te 7 lat nic nie było ważne.
Nic z
wyjątkiem jednej straty, która zmieniła 3 lata temu diametralnie moje życie.
Mam wrażenie,
z każdą kolejną stratę staje się coraz bardziej cyniczna, wycofana i zamknięta.
Choć może to
dorosłość?
7 lat to
szmat czasu.
Odkąd odeszłam
z mojego nowomiejskiego piekła, tak wiele się wydarzyło i tak nic za razem.
Dzięki Bogu
jest ta jedna strata, dzięki której nie mogę mówić „nic ważnego”. Przez te 7
lat była jedna wyjątkowo ważna, najważniejsza sprawa.
Ostatnio zdałam
sobie sprawę, że żaden mężczyzna po nim nie był nawet w 1 setnej tak ważny jak
On.
Wciąż nie
pojmuję, jak to możliwe, że ten, który najmocniej zranił wciąż jest ważniejszy
niż ci wszyscy, którzy tak wiele radości i ciepła wnieśli do życia po nim a
nawet przed nim?
Jakie to
wszystko nie ważne…
Starałam się
o nim nie pisać.
Bóg mi
świadkiem, że starałam się nim nie żyć. Zapomnieć, kochać mocniej bardziej.
Na nic, z każdym
kolejnym zranieniem, jak bumerang wracałam. Chowałam się w Jego silne ramiona i tuliłam w dziękach serca, którego
bicia wciąż nie zapomniałam.
Czemu, ach
czemu, wiąż w nim czuje się najbezpieczniej? Czy to nie paradoks przecież on
jako jedyny umiał naprawdę zranić.
To straszne.
Moja historia
pokazuje, że jednak nie wystarczy 3 lata by zapomnieć ukochane serce a z nim te
wszystkie traumy, które zafundował noszący je człowiek.
W te podróż
wyruszyłam pełna nadziei i wiary, że nie ma dla mnie rzeczy nie możliwych.
Pierwsze 4
lata były wspaniałe. Nadrabiałam stracony czas, odzyskiwałam utracone życie,
spełniałam niespełnione marzenia. Byłam wolna naprawdę i naprawdę szczęśliwa,
choć i ten czas nie był wolny od trosk i problemów. Była we mnie pasja, która
nakręcała do działania.
Nadawałam
sens każdej z łez, każdemu z cierpień, miałam misje i głód utraconego niegdyś
życia.
Aż pojawiła
się nowa miłość. Cudowna, ciepła, zdrowa. Związek idealny, bez żadnych scen i
awantur. Pokochał we mnie wszystko, a najmocniej moje oczy i teatr. Do puki
teatr nie zaczął kolidować z jego planami. Nie zaniedbałam teatru ale coraz
bardziej byłam okradana z radości jaką dawał. Od cholery nieszczęść ściągnął na
mnie tamten związek. W efekcie straciłam wszystko co kochałam i nic nie było z
jego winy, on po prostu przynosił pecha. Ot.
W końcówce
tamtego związku straciłam, kogoś najbliższego.
8 lipca 2017
roku, po niepełna 4 latach, znów zaczęłam wszystko od nowa.
Po tej
brutalnej i zdecydowanie za wczesnej śmierci, straciłam nadzieje, że mogę być
szczęśliwa.
Tamtego dnia
nauczono mnie, że im większa miłość tym wyższą trzeba zapłacić zań cenę. Wiec
na wszelki wypadek postanowiłam już nie kochać.
Znów w 1
sekundę, życie wywróciło się do góry nogami.
Znów spakowałam
się i ze łzami uciekłam. I znów uciekając od bólu, na jego gruzach zaczęłam budować
nowe życie.
Od bólu się
nie da, jednak uciec. Czy tego chcemy czy nie, on zawsze wraca. Czasem po
latach, czasem po tygodniach.
7 lat temu
obiecałam sobie, że na gruzach tamtego życia zbuduje nowe, lepsze ładniejsze. Nie
po trupach a po własnych łzach. Spełniając marzenia, nadrabiając stracony czas
i opowiadając historie z cyklu, „skoro
ja dałam rade ty też dasz”.
Jeszcze się na
dobre nie podniosłam. Jeszcze nie zbudowałam tego nowego życia. Jeszcze byłam dzieckiem,
które nieśmiało raczkuje w nowej rzeczywistości.
Wciąż załamana
po kolejnych stratach, wynajęłam mieszkanie. A potem straciłam kolejną prace. Znów
bezsilna leżałam na dywanie.
I znów, jak
zawsze gdy świat się wali, ja jedno co wtedy wiedziałam, to że muszę wytrwać.
Ech 2018 rok.
Kolejny z cyklu „mimo wszystko dałam rade”.
Widok
zaradnej Baśki, skutecznie pozbawił mnie paru „przyjaciół” i naraił kilku
wampirów, w których uciekałam od przerażającej wręcz samotności.
To nie ma
znaczenia, kim był człowiek, który wówczas wypełnił moje serce. Każdego bym wtedy
nazwała wielką miłością, byle by tylko nie być samą. Na szczęście ze wszystkich
nie właściwych mężczyzn, pojawił się właśnie On. Ostatecznie nie był, aż taki
straszny czy zły, po prostu nie był pewien czego chce, a potem był pewien czego
nie chce.
Miał w sobie
magnes, którego przez pierwsze 2 lata zupełnie nie pojmowałam. Sądziłam, że
łączy na jedność dusz. Tak jak ja zagubiony artysta. Raczył mnie nie sztampową
muzyką i zdecydowanie za długimi rozmowami. Jeździł malinowym mercedesem,
kochał mojego psa i zawsze miał czas by udzielać rad. Było wszystko, prócz
miłości i namiętności. Im bardziej on wiedział czego nie chce, tym bardziej ja
czułam, że to ten jedyny. Aż zamieszkaliśmy razem i drinki, po których stawał się
tak cudownie rozmowny, stały się codziennością. Nim się zorientowałam irytowało
mnie niemal wszystko. Szybko zrozumiałam, ze magnesem bynajmniej nie była
miłość a współuzależnienie. Mieszkaliśmy razem, żyliśmy razem a nie byliśmy
związkiem. Co gorsza nasze rozmowy do rana nie skończyły się po 2 zakładanych
tygodniach. Trwały co drugi dzień i zwykle kończyły się awanturami, że znów
jest wstawiony.
Tym razem
sprawę załatwił koronawirus, który na 3 miesiące pozbawił go pracy a co za tym
idzie, powodów by być w moim życiu.
Po 3 latach
znów byłam wolna i pierwszy raz w życiu cieszyło mnie, że ktoś wybył z mojego
życia.
Nadrobiłam zaległości
w pracy, odnowiłam relacje ze znajomymi. W czasie gdy wszyscy zamykali firmy,
moja osiągała dochody jakich w życiu na oczy nie widziałam. Pracowałam i
modliłam się. Non stop, albo pracowałam albo się modliłam. Aż stanął pod moim
balkonem cudowny ojciec, 2 cudownych dzieci.
Ledwie
odzyskałam kontrole nad swoim życiem i stanem emocjonalnym, moje życie wypełnił
kolejny mężczyzna.
Nie pytając o
zgodę, po prostu wszedł, wziął jak swoje i wypełnił sobą, mimo wszystko moje
życie. Jak szybko wszedł, tak szybko wyszedł.
Przez te 7
lat w moim życiu było wielu mężczyzn. Tak bardzo wielu, że większości imion nie
pamiętam o datach nie wspominając.
Pojawiali się
i znikali. Z jednym rozstałam się bo nie uszanował, że boje się jak mówi o
wisielcach. Innego pogoniłam bo nie podobał mi
się ton jego głosu gdy coś opowiadał. A jeszcze innego, bo był zbyt znanym
muzykiem. Nie dalej jak 3 miesiące temu nie dałam Panu szansy bo burknął, że
nie lubi kościoła, a innym razem bo nie znał się na samochodach.
Miałam naprawdę
ważne powody by nie dać sobie szansy na nowe uczucie…
Od rozstania
z Markiem nauczyłam się nie prosić Boga o to by uratował relacje. Zamiast tego
proszę by odsłonił jak najszybciej intencje a jeśli w sercu widzi coś co jest
dla mnie złe, proszę by odsunął z mego życia człowieka, nim znów strace 13 lat.
Bóg
cierpliwie słucha i spełnia każdą prośbę.
Panowie
odchodzą nim zdąże się na dobre zakochać. Przez chwile jest mi przykro. Po latach
samotnej wędrówki, nauczyłam się płakać jedynie 3 tygodnie.
Zaiste… 7 lat
nie potrafię zapomnieć o kimś kto zranił tak, potrafi a ledwie 3 tygodnie
wystarczają mi by przejrzeć na oczy po wszystkich następnych.
Być może w
naszym, życiu faktycznie jest jedna miłość, przez którą warto płakać?
Być może, z
wiekiem robimy się mądrzejsi lub ostrożniejsi?
Być może tak
bardzo boimy się kolejnych zranień, że samotność zdaje się być
najbezpieczniejszą z przystani.
Wiem jedno na
pewno.
Każdy z
mężczyzn coś mi zabierał. Wszyscy kochali we mnie mów teatr i wszyscy mnie do
niego zniechęcali. Wszyscy kochali moje pisanie i wszyscy mnie do niego
zniechęcali. Każdemu imponowała ilość moich znajomych i wszyscy kradli czas,
który mogłam z nim spędzić. I wreszcie najgorsze, przez każdego z nich byłam
coraz bardziej samotna.
Wyruszając w
te podróż byłam pełna nadziei. Najpierw długi, potem kolejne tak niepotrzebne
zranienia. Wreszcie realny strach przed własną kobiecością zamknął mnie w
komfortowym mieszkaniu i odebrały sens tej wędrówki.
Sens, którym
przecież było „NADAĆ SENS, WŁASNEMU CIERPIENIU”
To nie
prawda, że następna miłość kończy się ślubem. To nieprawda, że da się od tak
zapomnieć coś co przez lata nas budowało. To nie prawda, że życie bez niego
jest lepsze.
Zycie bez
niego jest po prostu inne. A życie bez miłości, ma średni sens.
Czy gdybym
dziś stała przed tamtym wyborem wyruszyła bym w te podróż?
Ta Baśka,
kończy toksyczne relacje, ledwie chwile po tym jak zobaczy pierwsze symptomy
toksyczności. Tamta miała nadzieje i wiarę, ze wielka miłości równa się wielki
ból, poświecenie i wszystko zniesie.
Wiedząc to co
dziś wiem, nigdy bym nie dała szansy urodzić się tamtej miłości.
Ale nie wiem
czy znając mirę bólu po jej stracie, odważyłabym się potłuc tamto lustro i
wyjechać z tamtego miejsca.
W tamtym
świecie wszystko miało sens. Sens, jakim była miłość. W tym, choć dużo lepszym
życiu, wszystko po prostu jest i jak by nic nie miało sensu.
Dziś, na 2
dni przed 7 rocznicą rozstania z Markiem, jestem prezesem i właścicielem
prężnie rozwijającej się spółki, nikt na mnie nie krzyczy, mam garstkę dobrych
znajomych, piękne mieszkanie, fajne auto i 2 razy w roku jeżdżę na urlop. Nie mam
czasu na teatr, pisanie, przyjaźń a przede wszystkim na miłość. Czy jestem
szczęśliwa?
To chyba oczywiste,
że… NIE…
W ferworze
tych wszystkich spraw, lat, miłostek, doświadczeń, przecinków, zgubiłam sens,
cel, powód tej wędrówki
Człowiek, bez
pasji, emocji, energii, burz jest jak niepodlany kwiat. Niby żyje a jednak
umiera.
Cokolwiek cie
w życiu spotka pamiętaj by nadać temu sens…
Inaczej twoje
cierpienie stanie się straconym życiem i zawsze będziesz nieszczęśliwy.
Dziś zapytana
o rade, mówię nie walcz. Zmarnujesz czas a to, jeśli ma się rozpaść i tak się
rozpadnie. Jeśli, zaś ma być to i tak będzie, tylko ciut lepsze bez tych walk.
Gdybym mogła
cofnać czas, nie zrezygnowała bym z tamtej miłości. Jeszcze raz weszła bym do
tamtej knajpy i jeszcze raz Go poznałą. Tym razem jednak znacznie częściej bym
mu mówiła jak bardzo go kocham i bardzo stanowczo bym stawiała granice gdy mnie
ranił.
Może gdybym
przez te wszystkie lata umiała, tak jak dziś stawiać granice, on nigdy by nie
stracił do mnie szacunku a ja nigdy bym się nie musiała uciekać od wielkiej miłości.
Jest jak
jest.
Dziś nie
granice, a mury wokół mnie wysokie i serce tak bardzo pełne blizn, że na nic więcej
nie ma w nim miejsca.
Niestety.
Komentarze
Prześlij komentarz