Always Runn Zora
Wilki kochają wolność i długie wędrówki.
Trochę tak jak ja. A nawet całkiem identycznie jak ja.
Nosi mnie gdy jestem gdzieś zbyt długo. Łapie melancholie
gdy nie podróżuje.
Każda droga jest moją drogą i w każdej mam szczegół, za
który ją kocham.
Nie brak pieniędzy, samotność lecz właśnie odcięcie od moich
podróży sprawiło, że na chwile umarłam.
Wilk zatrzymany w miejscu, nawet tym najwygodniejszym staje
się po prostu psem. Wolność wcześniej czy później się o niego upomni.
Duch wolności, żyje w nas i choć to zupełnie nie pojęte to
tak po prostu jest.
Czasem w środku nocy budzi cię nieznany zew i po prostu chcesz
iść.
Ja tak mam.
Gdy jestem gdzieś za długo, gdy jestem z kimś za blisko, czuje
ze na mojej szyi zaciska się kolczatka, a piersi związuje sztywna lina. Brakuje
mi tlenu, powietrza, mam napad paniki.
Gdy czuje ten stan po prostu uciekam. Jak wilk złapany w sidła,
gryzę ratownika i z krwawiącą łapą wieje, na oślep przed siebie.
Jak typowy wilk, najbardziej na świecie boje się utraty
wolności.
Wilcza miłość do wolności sprawiła, że zostałam komiwojażerem,
a gdy poczułam że i tu mi za mało wolności, przedsiębiorcą.
Ta sama wilcza pasja wolności, sprawiła, że wybieram
mężczyzn niedostępnych, nie obecnych, czasem tylko bywających.
Gram improwizacje, bo tylko w niej na scenie można być
prawdziwie wolnym.
Namiętnie ulegam wenie, bo tylko ona jest bardziej dzika ode
mnie.
Co jakiś czas wysyła mnie nad morze, gdzie najpiękniej można
spotkać wolny jak ja wiatr.
Całe życie na walizkach, w biegu, w drodze.
Nigdy nie chciałam nigdzie zostać na dłużej, mieś jednego
domu, męża i 20 lat jej samej pracy. To w brew mojej naturze.
Zbyt mocno pokochałam ten stan, gdy nic nie jest pewne i
przewidywalne. Zapewne dla tego finalnie znienawidziłam i odsunęłam każdego,
kto sprawił, że się zatrzymałam, nie wyjechałam, zostałam…
Tak po porostu mam… NAJMOCNIEJ NA ŚWIECIE KOCHAM WOLNOŚĆ.
Uwielbiam ten stan gdy całą noc nie możesz zasnąć, bo wczesnym
rankiem musisz gdzieś daleko jechać. W takie noce, nie umiem zasnąć przed
2 w nocy. O 4 już jestem na nogach, pije
setną kawę, pakuje miliard zbędnych rzeczy i o 4.15 jestem w drodze. Na totalnej
adrenalinie, podekscytowana, szczęśliwa… w drodze… ukochanej drodze….
Miałam nadzieje, że z wiekiem to minie. Nie będę miała już
tyle pasji, siły, gotowości, miłości do wolności. Bzdura.
Po kilku latach w jednym wygodnym i komfortowym miejscu, wciąż
jest tak samo. Bardziej mnie kręci sama podróż niż jej finalny cel. Wracają mi
skrzydła, gdy jadę i to jest zdecydowanie silniejsze ode mnie samej.
Choć miejsce w którym obecnie jestem to moje 9 mieszkanie,
to tylko dwa razy w życiu chciałam zostać gdzieś na dłużej i tylko dwa razy pouczyłam
się gdzieś jak w domu.
Pierwszy raz pouczyłam to, dawno temu, jeszcze w czasach gdy
oglądałam świat z okien ciężarówki. Wczesnym porankiem w Hiszpanii. Robiliśmy
24 godzinną pauzę, w maleńkiej miejscowości Bohemor or Parador. Jeszcze dobrze
nie otworzyłam oczu, by zobaczyć miasteczko do którego wjechaliśmy późną nocą,
usłyszałam kaczki, kury i kozy. I to był ten moment, gdy poczułam, że to jest
to miejsce.
To miejsce, po środku gór, nad wielkim i nie turystycznym
zalewem. Taka sobie mieścina.
Budzisz się i wiesz, że to jest To miejsce. Tak nie
wytłumaczalnie, po prostu wiesz.
Przynajmniej ja wtedy wiedziałam, a uczucie nie opuszcza
mnie do dziś czyli ponad 12 lat.
Drugi raz w domu mojej śp. Babci. Ona, zapachach ciepłego
mleka, pianie koguta, nie wytłumaczalna i jedyna w swoim rodzaju energia
miejsca. Dom Babci… oj tak to bez wątpienia, mój pierwszy dom, choć przecież
nie mój. Wpadałam tam i wypadałam dokładnie tak jak do każdej z przemierzanych
w trakcie pracy miejscowości.
Po wielu latach wchodzę tu. Do mieszkania, które w niczym
nie jest spójne, sensowne, wymarzone. Wchodzę, wyglądam przez okno w kuchni, z
którego widać drogę i zostaje. Po prostu zostaje. Bez żadnego racjonalnego
wytłumaczenia, powodu. Po prostu.
Z czasem droga stała się nie znoście ruchliwa i głośna. Przepiękny
sumak nieopodal bramy został wycięty. Trawnik z wąską ścieżką zamienił się w
chodnik i świeczkę rowerową, bez cienia zieleni. Z dwóch pasów w obie strony
jest po 4 w jedną. Z czasem uciekły stad lisy, wróble i bażant Hubert. A ja
mimo wszystko zostałam. Sama nie wiem czemu, ale zostałam.
Może pierwszy raz poczułam, że tu jest mój dom?
29 zaczął się mój 4 rok na filipinach.
Dziwne ale pierwszy raz jestem gdzieś, skąd nie mam ochoty
uciekać, biec, iść.
Wychodzić i wracać ale nie odchodzić, a przecież jest tak
nie idealnie, za głośno i bez ukochanej zieleni. Pojawiłam się tu jak wszędzie,
tylko na chwile, rok może trzy.
Choć cały czas mnie nosi, gdzieś gna, to właśnie tu, na
warszawskich filipinach znalazłam swój dom. Pierwszy prawdziwy dom. Pierwszy w
którym nie mam walizki pełnej nierozpakowanych rzeczy. Pierwszy w ogóle bez
walizki, torby podróżnej, zestawu ucieczkowego.
Dziwne uczucie, dla kogoś kto zawsze był w drodze, biegu,
przelocie.
W moim domu obrazy wiszą na pineski, a meble przestawiają
się raz w tygodniu. Ale to właśnie jestem ja i właśnie taki jak ja jest ten
dom. Codziennie inny.
Kiedyś być może stąd odejdę. Taka jestem ja i taka jest moja
droga. Ale to miejsce zawsze będzie jedną w piękniejszych wierz w jakiej się zatrzymałam
na moim osobistym szlaku Santiago de Compostella.
Pierwszy raz widzę, ilu ciekawych ludzi nie poznałam bo
byłam za krótko w tamtych miejscach, ilu fascynujących anegdot nie usłyszałam
ilu przyjaźniom nie dałam szansy się narodzić, bo zbyt szybko odchodziłam.
Mój dom czwartego wspólnego lata nauczył mnie, że czasem
warto zatrzymać się na dłużej i zobaczyć co się wydarzy a życie w jednym
miejscu wcale nie musi być nudne.
Wasza Tańcząca z Wilkami
Zora
Komentarze
Prześlij komentarz